niedziela, 3 maja 2015

Tom Rob Smith- Ofiara 44

    


     Wiecie, czasami wydaje mi się, że zaszliśmy zbyt daleko z tymi postapokaliptycznymi, dystopijnymi powieściami, od których roi na dzisiejszym rynku księgarskim. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko dobrej dystopii, problem tkwi w tym, że jestem raczej fanką Roku 1984 niż Igrzysk Śmierci. I tutaj zaczyna się dla mnie problem, bo porządnych książek dla osób jak ja jest dzisiaj niewiele. Jeżeli chodzi o postapokalipsę, to jakoś nigdy nie byłam fanką. Przez Metro 2033 przebrnęłam z trudem. W zębach zgrzytało mi zakończenie wyjęte żywcem z mojej ukochanej Gry Endera. Nie wiem czy Glukhowsky zrobił to specjalnie, czy nie, ale mnie osobiście zabolało. 


Dlatego dopiero z ulgą odetchnęłam przy Ofierze 44, której to będzie dotyczył ten tekst. Dlaczego mi ulżyło? Bo dystopijnego świata szuka dokładnie w miejscach, które mi się podobają- czyli u Orwella i Huxleya, a na dodatek w przeszłości. Czego chcieć więcej? No właśnie… ale do tego jeszcze dojdziemy.


Zanim przejdziemy do meritum, pragnę ostrzec wszystkich, którzy nie czytali książki, lub nie widzieli filmu, o spojlerach. W przypływie emocji może mi się co nieco wymsknąć, a nie chcę, żeby później ktoś rzucał we mnie wiązankami. Także, tak… spojlery mogą być.


Ofiara 44 przyszła do mnie znienacka. Nie miałam zamiaru czytać tej książki, i jak większość książek, które mnie zauroczyły, nie miałam pojęcia czego dotyczy. Leżała na moim czytniku czekając na swoją kolej, jak skończę z obowiązkowym Pratchettem (bo wiecie, umarł, to trzeba przeczytać, a że dawno nie czytałam, to stwierdziłam, że warto sobie co nieco przypomnieć) oraz Mówcą Umarłych (Grę Endera czytam przynajmniej raz do roku, a czytając Mówcę przekonałam się, że kolejne części standardowej trylogii Endera zasługują na więcej uwagi). Dopadł mnie kryzys, do kin wchodzi właśnie film z aktorami, których lubię za bardzo i jakoś tak wyszło. 


Nie zawiodłam się, ale zacznijmy od początku.


Głównym bohaterem Ofiary 44 (Znanej również jako Child 44 (anglojęzyczna nazwa książki) lub System (polskojęzyczna nazwa filmu)) jest Lew. Lew jest typem człowieka, którego prawdopdobnie nie polubiliście prywatnie i na pewno nie polubilibyście służbowo. Jest dumnym obywatelem miasta Moskwy i na co dzień zajmuje się łapaniem zdrajców państwa, czy też Systemu. Tak, przez duże S, bo to nie byle jaki system. Znajduje ich, aresztuje i przesłuchuje aż przyznają się do winy. Jak szwajcarski zegarek, jest niezawodny. Każdy schwytany okazuje się winny zarzucanych mu czynów, bo przecież, jak sam Lew twierdzi, System nigdy się nie myli. Jeżeli ktoś jest podejrzany, musi być winny. Dlatego właśnie nie chcielibyście mieć z Lwem do czynienia. W państwie, gdzie nawet określanie podejrzanego sąsiada mianem „sympatycznego” może skutkować zesłaniem do łagru na dwadzieścia pięć lat, naprawdę nie trudno jest zostać posądzonym o cokolwiek. W bolesny sposób dowiaduje się o tym nasz główny bohater, kiedy to jego żona zostaje oskarżona o współudział w zdradzie narodu rosyjskiego. I to właśnie Lew zostaje oddelegowany do zbadania sprawy, które w domyśle ma skutkować oskarżeniem. Właśnie w tym momencie Lew staje przed wyborem moralnym, który ma przesądzić o przyszłości jego i jego rodziny, bo jeżeli Raisa, żona Lwa, ma być winna zdrady, to cała jego rodzina jest w niebezpieczeństwie. 


Z drugiego planu w pewnym momencie przebija nam się sprawa seryjnego mordercy, który zabija dzieci według konkretnego schematu, który tylko Lew zdaje się zauważać. W Rosji lat pięćdziesiątych jednak nie do pomyślenia jest aby jeden człowiek został tak zdeprawowany, aby dopuścić się takiej zbrodni. Dlatego właśnie wiele przeszkód staje na przeszkodzie śledztwa Lwa, który nie może liczyć na żadną pomoc. 


Obserwujemy więc powolną przemianę Lwa. Początkowo jest on człowiekiem ślepo wierzącym w sprawne działanie Systemu. System nie może się mylić, więc cokolwiek stwierdzi, musi być prawdą, nawet, jeżeli będzie to oznaczało zdradę żony Lwa. Sam główny bohater zdaje się naturalnie usprawiedliwiać wszelkie grzeszki Systemu. Torturowanie więźniów? Dlaczegoby nie? Przecież działa! Lew zauważa barbarzyństwo metod, ale uznaje je za uzasadnione. Bez mrugnięcia okiem opisuje on potworne warunki panujące w więzieniach, gdzie osadzeni muszą transportować przepełnione wiadra na odchody, a za wylanie choćby kropli czeka ich surowa kara. Ale przecież są winni, więc dlaczego ktokolwiek miałby się nad nimi litować, prawda?


Dlatego wszyscy wydają się wierzyć w sprawiedliwość Systemu, który dobrych wynagradza, a złych każe. Ze szczególnym okrucieństwem, skrzętnie skrywanym przed zwykłymi obywatelami. 


Autor powoli podgrzewa atmosferę, podkreślając, że nikt nie jest bezpieczny, że każdemu można udowodnić winę, do momentu, kiedy myśliwy staje się ofiarą. Kiedy to ktoś bliski Lwowi zostaje oskarżony. Wtedy właśnie nasz główny bohater, do tej pory wierny swoim zasadom musi podjąć decyzję, jego żona czy System? 


Z resztą w podjęciu decyzji nie pomagają mu nawet jego rodzice. Ojciec od razu mówi mu, że nie jest w stanie doradzić mu ochrony żony. Bo jeżeli ją wyda, reszta rodziny ma szansę przeżyć. Jest to więc sytuacja, w której można poświęcić jedną osobę, lub skazać na śmierć całą czwórkę. Czytelnik musi więc sobie zadać pytanie, razem prawdopodobnie z Lwem, czy przemawia za tymi słowami egoizm, czy czysty instynkt samozachowawczy?


Lew jednak wybiera ochronę żony, co jest dosyć zaskakujące. Przecież nawet on w pewnym momencie jest w stanie uwierzyć w jej zdradę. Jednak przechodzi na drugą stronę barykady, tracąc wszystko w imię miłości, która, jak się okazuje, nie istnieje. Podobnie jak cały System, związek Lwa i Raisy jest bowiem oparty na kłamstwie. 


Wraz ze zmianą położenia, w jakim znajduje się Lew, zmienia się również jego punkt widzenia na otaczającą go rzeczywistość. W momencie, kiedy traci przywileje, które nadał mu System, widzi jak bardzo jest on wadliwy. Jak szare i okrutne jest życie osoby, która wszystko straciła.


Muszę przyznać, czytałam tę książkę z zapartym tchem, co rzadko mi się zdarza. Czasami musiałam przerywać lekturę, aby zastanowić się nad wyborami moralnymi i zadać sobie to fundamentalne pytanie „co bym zrobiła na ich miejscu?”


No właśnie, myślę, że, poniekąd na tym polega urok tej książki. Żeby zastanowić się nad tą niejednoznacznością poczynań bohaterów. Żeby zastanowić się gdzie leży granica instynktu samozachowawczego, egoizmu i walki o własne dobro. Jak zmienia się podejście do otaczającego świata, w momencie, kiedy przestanie być on nam przyjazdy i staje się naszym wrogiem? Wrogiem, z którym notabene nie możemy wygrać, bo jak wygrać z machiną, która sama decyduje o twoim losie, na który sam nie masz żadnego wpływu?


Jest kilka mankamentów. Jest motyw uzależnienia Lwa, które magicznie znika i jest zakończenie, które mi się po prostu nie podoba. Kiedy autor przez kilkaset stron podkreślał jak bardzo Lew znalazł się w sytuacji bez wyjścia, automatycznie zakończenie, które nam przedstawił wydaje się dziwnie naciągane.


Ale nie będę aż tak spojlerować. Tym, którzy nie przeczytali książki, a nadal czytają ten tekst szczerze współczuje, ale mimo to, przeczytajcie Ofiarę 44, bo warto. Chociażby dlatego, że to kawał dobrze napisanej literatury, przy której nie będziecie się nudzić i mimo tych wszystkich spojlerów was jeszcze zaskoczy. 


A jeżeli przeczytaliście i wam się spodobało, obejrzyjcie film, podobno warto. 

piątek, 24 kwietnia 2015

Gdzie się podziali ci superbohaterowie, czyli o Daredevilu słów kilka.

O borze szumiący, tak! Mamy dobry serial o komiksowym superbohaterze, w końcu!
Zapewne czytając to zdanie geekowska część publiczności zaraz zakrzyknie „Ale jak to? Przecież Arrow, przecież Flash, przecież Agenci S.H.I.E.L.D., przecież Agentka Carter, przecież…” pozwolicie, że przerwę wam tę wyliczankę konkretnymi argumentami, dlaczego dopiero Daredevil może uchodzić za dobry serial o komiksowym superbohaterze. Rozsiądźcie się wygodnie i zapraszam...

Jeszcze rok temu powiedziałabym, że Arrow spokojnie daje sobie radę w tej klasyfikacji. Niestety, kiedy już wystarczająco napatrzyłam się na gołą klatę Stephena Amella (a ci co widzieli, wiedzą, że wystarczy na to raptem pięć odcinków) i zdążyłam się oswoić z ciągle powracającymi zza grobu postaciami, których w sumie nie chcę za bardzo widzieć powracających zza grobu, zdałam sobie sprawę z licznych mankamentów propozycji serialowej DC. No bo niby fajnie, że facet nauczył się tych wszystkich sztuczek z łukiem, niby fajnie, że jest tak niejednoznaczną postacią. Ma te swoje wady, tę próżność, samozachwyt i przeświadczenie o własnej niezniszczalności. Ale zaraz okaże się, że to, za co kochamy Tony’ego Starka, tutaj po prostu irytuje. I nie, niezależnie od ilości pokazanych na ekranie cycków, nadal nie przekonacie mnie, że tak powinien wyglądać strój nowoczesnej heroiny (z czym prawdopodobnie nie zgodzi się męska cześć widowni, ale kim jestem, żeby się kłócić, pierwszy sezon obejrzałam dla klaty Amella). Po pewnym czasie Arrow zaczyna po prostu irytować przerysowaniem postaci, które niezależnie od tego jak by się je zabiło, i tak nie giną, a Stephen nie jest tak dobrym aktorem, żeby pociągnąć rolę mimo kiepskiego scenariusza. Z resztą, wydaje mi się, że większość widzów lubi go jedynie za to, że poza ekranem jest bardzo sympatycznym facetem.

Kolejna propozycja DC miała wszystko zmienić. Flash obiecywał nam cuda na patyku, podgrzewał atmosferę przedstawiając część postaci już w Arrow, no i kto nie pokocha życiowej łamagi, której coś się w końcu udało. Chociaż miałoby to być jedynie kopnięcie przez błyskawicę. Ale wiecie co? Widziałam pilot i stanowczo mi to wystarczy. Jeżeli chciałabym komiksu z lat osiemdziesiątych, zapewne sięgnęłabym po prawdziwy komiks zamiast musieć się męczyć z przerysowanymi, i mało interesującymi postaciami przez czterdzieści minut na ekranie. Może po prostu nie trafiło w mój gust, ale nie mój cyrk, nie moje małpy, nawet od ekranizacji komiksu oczekuję czegoś więcej.

    Po drugiej stronie barykady mamy niemalże wielbionego przeze mnie Marvela. I zaczynają się schody. Bo Agenci S.H.I.E.L.D. mieli być moim ulubionym serialem, i może udało im się zyskać moje uwielbienie na… trzy odcinki? Na nieszczęście finałowe. A wiecie co jest po finale? Sześć miesięcy ciszy, kiedy w sumie zdajecie sobie sprawę z faktu, że te trzy świetne odcinki nie dadzą radę nadrobić tego, co zepsuło tych kilkanaście średnich. I nawet mój ulubiony agent Coulson nie był w stanie do końca mnie przekonać. W pewnym momencie wydaje mi się, że producenci za wszelką cenę próbują wepchnąć na siłę Agentów do głównego nurtu uniwersum Marvela. Niemalże machają nam przed oczami certyfikatem jakości Stana Lee. Niestety, nie jest to wystarczające.

    A Agentka Carter? Szczerze mówiąc, nie widziałam, nie wypowiadam się. Ale jakoś serial opowiadający o drugoplanowej postaci z jednego z gorszych filmów Marvela nie stoi na szczycie mojej listy „do obejrzenia”.

I dlatego właśnie Daredevil ma szansę zostać pierwszym dobrym serialem o komiksowym superbohaterze. Dlaczego?
 
Zacznijmy od początku.

Dobrych kilkanaście lat temu ktoś stwierdził, że Ben Affleck nadaje się do roli superbohatera. Ja wiem, że dzisiaj po raz drugi ktoś spotka się z szarą rzeczywistością (nie mówię tego tylko dlatego, że nie lubię Batmana, po prostu uważam, że Affleck sprawdza się w zupełnie innym typie filmu- patrz Argo, Zaginiona Dziewczyna), ale kiedy miałam te naście lat i widziałam filmową wersję Daredevila nawet mi się podobało. Ale wiecie, jak macie naście lat i znacie alfabet Braille’a to zasadniczo postać niewidomego bohatera walczącego z niesprawiedliwością jest tym czego wam dokładnie potrzeba. Problem polega na tym, że oglądając ten film teraz, obawiałam się, że Marvel ostatecznie dobił tę postać. Okazało się jednak, że moje przypuszczenia są nietrafne, bowiem jednak coś im z tego wyszło. A to co wyszło, jest świetne. 

    W tym momencie jestem w połowie sezonu Daredevila. Oglądam powoli bo a. nie mam czasu, żeby załatwić to w jeden porządny weekend, i b. po co, skoro serial ogląda się tak przyjemnie. Naturalnie wieje czasami sztampowym komiksem. Czarny charakter jesteśmy w stanie wywęszyć na odległość nie gorzej niż tytułowy bohater, ale nie doszliśmy na szczęście jeszcze do poziomu Arrow, gdzie każdy musi mieć pseudonim i koniecznie fikuśną maskę. Poza główną postacią nikt nie przejawia oznak super mocy, co więcej, poza Mattem Murdockiem, reszta pozytywnych postaci jest całkowicie normalna.

Główny wątek powoli nam się krystalizuje i już wiemy, że za odcinek lub dwa Daredevil będzie musiał stawić czoła poważnym problemom. I fajnie, bo nie ma nic lepszego jak porządne zakończenie sezonu, szczególnie, że wiemy, iż powstanie kolejny.
Zdjęcia stoją na bardzo dobrym poziomie, tak dobrym, że czasami nawet mało mnie obchodzi co się dzieje na ekranie, żeby tylko operator kamery nie przestawał robić tych fajnych rzeczy. 

Czy się martwię? Oczywiście, że tak! Na tym poziomie producenci bowiem mogą pójść w wiele złych kierunków. Mogą przesadzić, tak jak to zrobili twórcy Arrow. Mogą za bardzo próbować podczepić to wszystko pod uniwersum Marvela, tak jak to zrobili z Agentami S.H.I.E.L.D.. Mogą za bardzo pójść w stronę komiksu, jak to zrobiono z Flashem. Możliwości jest wiele, ale mam nadzieję, że nie pójdą w żadną z nich i utrzymując poziom nadal będą serwowali nam widowisko na bardzo dobrym poziomie. 

niedziela, 9 listopada 2014

Jedwabnik- Robert Galbraith





Powiedzmy sobie szczerze- mieć na nazwisko Rowling i wydać książkę jest w dzisiejszych czasach prawdopodobnie równie łatwe, co sprzedać produkt z logiem nadgryzionego jabłka. Powód jest dziecinnie prosty, nazwisko Rowling stało się bowiem swoistą marką. Pokolenie wychowane na siedmiu tomach oraz ośmiu filmach o okularniku z różdżką (do którego nie boję się przyznać, sama należę) w tej chwili kupi wszystko, co wyjdzie spod pióra pani podpisującej się inicjałami J.K..
To może dlatego jej pierwsza książka niezwiązana z magicznym światem sprzedała się tak dobrze? Casual Vacancy nie było przecież przełomowym dziełem, nie zmieniło pokolenia, a nagrody, które otrzymywało pochodziły od publiczności. Nie zrozumcie mnie źle, Rowling nie straciła formy, o nie, ale nie ulega wątpliwości, że ta sama książka sygnowana nazwiskiem pierwszej lepszej Jane Smith na pewno nie przykułaby uwagi samego Stephena Kinga, który na portalu Goodreads wystawił jej bardzo przychylną opinię. Sama książka to świetnie napisana opowieść o tym jak wiele w małej społeczności może zmienić śmierć jednej osoby. Wspaniały przekrój przez małomiasteczkowe społeczeństwo, w którym o tym kim jesteś, decyduje to, po której stronie płotu mieszkasz.
Dlatego jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Rowling od tej pory postanowiła pisać pod pseudonimem. Szczególnie, że jej książki spod szyldu Galbraith skierowane są do zupełnie innej publiczności niż Harry Potter. Daleko im do lekkich książek dla młodzieży.
Oczywiście niewiele czasu zajęło odkrycie prawdziwej tożsamości Lotu kukułki, pierwszej książki z serii o Cormoranie Strike’u. Do Polski książki trafiły już z wielką naklejką z napisem „Pseudonim J.K. Rowling”. Równie dobrze mogłaby to być wielka strzałka z napisem „Książka dla Potteromaniaków”, bo naturalnie dzięki temu machina marketingowa poszła w ruch. 
Nie będę się zbytnio rozpisywać o pierwszej części. Wystarczy, że powiem, iż opowiada o Cormoranie Strike’u, nieślubnym synu znanego piosenkarza, który po powrocie ze służby w Afganistanie, gdzie stracił nogę, musi ułożyć sobie życie na nowo. A nie jest łatwo, bo noga dokucza jak diabli, agencja detektywistyczna, którą założył, ledwo przędzie, zostawiła go narzeczona, a agencja pracy tymczasowej podsuwa mu sekretarkę, na którą go wybitnie nie stać. Na szczęście to właśnie Robin, ambitna dziewczyna, która jest oczarowana pracą detektywa zostaje siłą napędową kariery Strike’a. W pierwszej części parze głównych bohaterów udaje się rozwiązać zagadkę śmierci modelki Luli Landry, dzięki czemu w Jedwabniku Cormoran może nieco odetchnąć. Co prawda nadal nie ma nogi, a jego narzeczona bierze ślub, ale jak to mówią, pieniądze szczęścia nie dają, ale zawsze lepiej płakać w ferrari.
Jedwabnik rozgrywa się kilka miesięcy po akcji Lotu kukułki, kiedy to Cormoran Strike i jego asystentka Robin przebierają w ofertach zatrudnienia i chociaż nadal nie opływają w luksusy, Strike nie musi już mieszkać w biurze i jeść mrożonego jedzenia. Pewnego dnia przychodzi do nich kobieta, której mąż najwidoczniej zaginął. Najwidoczniej, bo okazuje się, że sprawa dotyczy mało popularnego pisarza dosyć kiepskich książek, autora jednego bestsellera, który po tym nie był w stanie stworzyć nic dobrego. Owen Quine, bo tak się nazywa zaginiony, miał podobno tendencję zaszywania się na kilka dni w hotelach, zwykle aby wzbudzić sensację. Jednak tym razem jego żona uważa, że Quine’owi mogło się coś stać. Najwyraźniej pisał on dzieło swojego życia, które wielu osobom mogło się nie spodobać. Do podobnych wniosków dochodzi Strike, kiedy w końcu trafia do niego egzemplarz niewydanej publikacji, zatytułowanej Bombyx mori, w której roi się od nieprzychylnych portretów ludzi z najbliższego otoczenia Quine’a. Niewiele czasu potrzeba, aby Strike odkrył, że Quine został zamordowany i to w sposób dokładnie opisany w powieści, której nie zdołał jeszcze wydać. 
Fabuła sama w sobie nie jest zbytnio skomplikowana. Opiera się na starym dobrym „ktoś nie żyje, trzeba odkryć kto zabił”. Mamy więc kilkanaście postaci przewijających się jedna za drugą, a praktycznie każda z nich wydaje się być potencjalnie winna. Czy była to niemiła, porywcza agentka, z którą Quine pokłócił się przed zniknięciem? Żona, którą przez lata zdradzał? Kochanka, którą ukazał w złym świetle w swojej książce, okrutnie nawiązując do śmierci jej siostry? Znajoma, która otworzyła się przed nim po zmianie płci? Dawny przyjaciel, który stał się wrogiem? Może wydawca? Możliwości jest wiele, a większość osób ma motyw aby zabić.
Problem tkwi jednak w tym, że w pewnym momencie stwierdziłam, iż niewiele mnie obchodzi kto zabił. Za dobrze bawiłam się odkrywając kolejne połączenia między podejrzanymi a ich odpowiednikami opisanymi w Bombyx mori. Z resztą podejrzanych jest tak wielu, że same dotarcie do nich wszystkich zajmuje Cormoranowi ładne trzysta z czterystupięćdziesięciu stron książki. Autor (bo jak już mamy tego Galbraitha to zostańmy przy nim) cały czas dolewa oliwy do ognia utrzymując atmosferę na równym, wysokim poziomie.
Z resztą równie interesujące (a czasami nawet bardziej) są motywy poboczne. Miejscami miałam nawet uczucie, że tę książkę czytam nie dla tajemnicy śmierci, jak to się ma w wielu kryminałach, lecz dla samych głównych postaci. Cormoran ze swoim stoickim spokojem i poukładaniem charakterystycznym dla żołnierza, próbujący jednocześnie zrozumieć swoją asystentkę, która powoli czuje się niedoceniana, oraz byłą narzeczoną, która na dzień przed swoim ślubem zaczyna wysyłać mu wiadomości, to motyw, który mógłby sam pociągnąć tę książkę. Szczególnie, kiedy dodamy jego niekończące się problemy z nogą, kurczącymi się finansami oraz próbę ukrycia przed ludźmi tożsamości ojca, o którym sam Strike wolałby zapomnieć. 
Dodatkowo mamy Robin, której najwidoczniej idealny narzeczony jest wiecznie zazdrosny o Strike’a i daje pokaz niezadowoleniu patrząc na Robin, która za niewielkie pieniądze pracuje w agencji detektywistycznej, kiedy przecież mogłaby zarabiać więcej pracując w dziale kadr. 
Jest tego więcej, ale to wystarczy, żeby zobaczyć, że ta książka doskonale trzyma się na samych postaciach. Nie potrzeba tu zbytnio zagmatwanej fabuły. Galbraithowi wystarczy bowiem para głównych bohaterów i trochę postaci pobocznych połączonych zgrabnie motywem zbrodni, żeby prawie pięciusetstronicowy tom przeczytać bez znużenia. 
Jedwabnik jest więc dobrze napisaną książką, stworzoną przez prawdopodobnie najbardziej znaną autorkę dwudziestego wieku, która nawet bez magii jest w stanie przyciągnąć do siebie czytelnika. 
Ja ze swojej strony muszę powiedzieć, że przy jedwabniku bawiłam się świetnie i nie mogę się doczekać kolejnego śledztwa prowadzonego przez Cormorana Strike’a i jego ambitną asystentkę. 

poniedziałek, 6 października 2014

Crossing Lines




        Z Crossing Lines jest tak, że nie jestem jeszcze pewna co mam myśleć o pierwszym sezonie tej dziwnej, międzynarodowej hybrydy. Jest to bowiem, albo najlepszy kiepski serial jaki widziałam, albo najgorszy dobry serial. Jest on nierówny jak europejskie jezdnie, którymi czasami jeżdżą bohaterowie, a najbliższy serial, do którego mogę go porównać to Cobra, i to nie do końca dlatego, że czasami mówi się tu po niemiecku i dużą rolę odgrywają samochody. Ale zacznijmy od początku.
      O serialu dowiedziałam się przy okazji średnio rozreklamowanej wizyty w Polsce Williama Fitchnera, bez której prawdopodobnie o Crossing Lines w życiu bym nie usłyszała. Aktora mgliście kojarzyłam z Prison Break, i to jeszcze z tych odcinków, które można było oglądać, zanim serial zatoczył koło i nikogo już nie obchodziło jak uda im się uciec z kolejnego więzienia. 
      Serial miał opowiadać o elitarnej jednostce podlegającej pod Międzynarodowy Trybunał Karny, której zadaniem jest rozwiązywanie tak zwanych spraw transgranicznych. W skrócie, takie europejskie FBI, tylko bez szpanerskich odznak. 
       Fabuła z opisu niby nie powala, ale stwierdziłam, że fajnie by było obejrzeć coś co nie rozgrywa się albo w USA albo w Londynie. Jednak faktorem, który ostatecznie przekonał mnie do obejrzenia serialu, była niewątpliwie obsada. No niby serial taki niepozorny, ale jak już Donald Sutherland postanowił zagrać na małym ekranie, to już wiadomo, że coś się dzieje. Z resztą zarówno do Donalda, jak i do jego młodszego klona (czyt. syna- Kiefera) mam niemały sentyment, który sprawia, że coś mi się przestawia i już wiem dokładnie co będę robiła wieczorem. Z resztą William Fitchner też złym aktorem nie jest, a warto było go zobaczyć w czymś, czego nie oglądało się specjalnie dla Wentwortha Millera (no co, miałam 15 lat, wolno mi). Na liście płac znalazło się również miejsce dla Toma Wlaschihy, którego po Grze o Tron starałam się znaleźć w jakiejś produkcji, ale coś mi po drodze nie poszło i tak odszedł w zapomnienie. Dlatego stwierdziłam, że trudno, i tak nie chce jeszcze kończyć Dextera (cholera, do końca serii zostało mi półtora sezonu, ale jakoś tak nie chcę się dowiedzieć się jak się kończy, dlatego odwlekam jak mogę), a do jesiennych premier zostało jeszcze trochę czasu, więc jak najszybciej zaopatrzyłam się w pierwszy sezon (właśnie rozpoczął się drugi, ale premiery następują po kolei w pięciu różnych krajach, dlatego nie spieszy mi się, żeby ogarnąć co mogę już obejrzeć) i zasiadłam, żeby zobaczyć cóż też wyjdzie, z tego międzynarodowego tworu (bo warto zaznaczyć, że mimo, że serial jest anglojęzyczny, to produkcją zajęli się, poza Amerykanami oczywiście, również Francuzi, Niemcy i Belgowie).
    I co wyszło? No właśnie, trudno powiedzieć, bo niby z odcinka na odcinek człowiek się coraz bardziej wkręca (chociaż bez przesady, nawet w połowie odcinka można pójść coś przegryźć), to od czasu do czasu człowiek ma ochotę rzucić to wszystko w cholerę i dać sobie spokój. A powodów jest wiele, głównie irytuje nierówność serialu i to na różnych płaszczyznach.

Obsada
      Z obsadą niby wszystko w porządku i czasami wydaje mi się, że jedynie dobrzy aktorzy trzymają mnie przy ekranie, jednak stosunek dobry- kiepski aktor utrzymuje się tu mniej więcej po połowie. Mamy więc świetnych Fithchnera, Wlaschihę i Sutherlanda (chociaż czasami wydaje mi się, że Donald jest tu jedynie dla nazwiska na plakacie, bo facet się tu wybitnie nie przepracowuje. Widać go więcej, dopiero w drugiej połowie serii, ale na tym etapie już niewiele może zdziałać. Z drugiej jednak mamy całą gamę aktorów, którzy najwidoczniej czasami nie wiedzą co mają ze sobą zrobić. I tak na przykład Marc Lavoine, który gra rolę dowódcy jednostki, także możemy powiedzieć, że jest dosyć ważną postacią, na początku nie przeszkadza. Robi się gorzej, kiedy zorientujemy się, że gra jedną miną i to dosyć nieporadnie. Ma swoje lepsze momenty, ale o tych gorszych trudniej zapomnieć. Podobnie jest z Gabriellą Pession, która do tej pory, nie wiem co robi w tym serialu poza wyglądaniem dobrze, bo z momentem, kiedy zaczyna mówić mam zamiar wyłączyć telewizor. Postacie drugoplanowe czasami wyglądają jak z łapanki, ale oni przynajmniej nie irytują tak bardzo niż nieporadność głównych postaci.



Dialogi
      Chociaż może to wszystko przez kiepsko napisane dialogi? Z każdą dłuższą rozmową bohaterów mam czasami ochotę znaleźć kontakt do scenarzystów i powiedzieć im co o nich myślę. Bo jeżeli nawet Donald Sutherland wypowiada kwestię i coś jest nie tak, to ja już nie wiem co z tym zrobić. Nie wiem jak z kwestiami francusko- i niemieckojęzycznymi, ale dwie linijki polskiego tekstu wypowiedziane przez Sutherlanda uświadomiły mi, że twórcy najwidoczniej korzystają z googlowskiego translatora, bo to jedyne wytłumaczenie, tak mało przekonywujących kwestii. I nawet mocny akcent na samym końcu sezonu przez to traci, a powinien być o wiele lepszy, no bo kto może się oprzeć Sutherlandowi burzącemu czwartą ścianę? Bo ja na pewno nie. 

Montaż
     Tutaj ktoś już zaszalał i wydaje mi się, że to właśnie dlatego gdzieś w połowie sezonu wydawało mi się, że oglądam nowe odcinki Cobry. Pamiętacie? Niemiecki serial o dwóch gościach, którzy ganiają za przestępcami po autobahnie? Tak właśnie miejscami wygląda Crossing Lines. Wydawało by się, że ten serial powinien mieć niemały budżet, ale przy niektórych scenach producentom chyba zabrakło pieniędzy (pewnie wydali je na gaże, to by tłumaczyło obsadę). Normalnie nie jest to widocznie, do momentu, w którym przydałoby się trochę cięższego sprzętu. Dla przykładu mamy scenę wypadku samochodowego, w której jedno ujęcie to dramatyczne zbliżenie na twarz kierowcy, drugie to koziołkująca kamera (bez widocznego samochodu) a trzecie to zmasakrowany pojazd leżący w rowie. Kurtyna opada, jak i mój zapał do tego serialu. A propos dramatycznych ujęć. Jest tu ich kilka, ale z pewnością przebijają dramatyzmem wszystko co widzieliście do tej pory. I to bez większego sensu. Musielibyście to zobaczyć, ale jest scena, w której jedna z bohaterek wchodzi do gabinetu kobiety i tu następuje tak dramatyczne zbliżenie na jej twarz (wraz z towarzyszącą temu muzyką), że już wiecie, że coś się wydarzy. Tyle tylko, że nic się nie dzieje i na wyjaśnienie tego zbliżenie przychodzi nam czekać jeszcze dziesięć minut. 

Plusy
      No właśnie, koniec narzekania, czas na pozytywy i podsumowanie. Bo niby narzekam, jadę po całości, ale jednak z jakiegoś powodu obejrzałam pierwszy sezon (nie żeby było to wielkie osiągnięcie, to tylko dziesięć odcinków) i to bez większego bólu. Czas zastanowić się dlaczego. Najłatwiejsza odpowiedź to: bo ten serial nie jest najgorszy. Tak, ma kilka problemów z montażem, tak, czasami słabe aktorstwo aż zgrzyta w zębach, ale są też rzeczy, które równoważą te mankamenty. Mamy więc niezłe kreacje aktorskie, mamy niezłe pomysły na dany odcinek (na odcinek, bo prowadzenie fabuły całego sezonu coś im nie idzie, pomysły się rozjeżdżają i nikt nie wie o co chodzi), a serial wizualnie nie bije po oczach tandetą, chociaż czasami jest mu blisko. Kwestia jest taka, że serial jest jedynie niezły. Taki, który można sobie obejrzeć wieczorem nie wysilając się za bardzo i nie wciągając zbytnio. Problem przed jakim staję w tej chwili jest taki, że nie wiem czy ta przeciętność, i to co widziałam w pierwszym sezonie, jest wystarczające, aby utrzymać mnie przed ekranem na drugi sezon. Niby zakończenie ostatniego odcinka pierwszej serii daje na to jakąś nadzieję, jednak może się okazać, że to nie wystarczy.

     Niemniej zachęcam do obejrzenia, przynajmniej pierwszych odcinków i przekonania się na własne oczy. A nuż znajdziecie w nim to "coś"?

poniedziałek, 8 września 2014

Katarzyna Michalak- Zacisze Gosi

      


UWAGA! TEN TEKST ZAWIERA SPOJLERY ODNOŚNIE CAŁEJ FABUŁY KSIĄŻKI!

      Czasami zdarza się tak, że mamy świadomość występowania jakiegoś zjawiska, ale nie do końca jesteśmy pewni czy chcemy je poznać. Coś się tam dzieje, ale czy człowiek rzeczywiście chce wiedzieć co dokładnie? 
      Tak było w przypadku książek Katarzyny Michalak. O autorce głośno w mediach było od jakiegoś czasu, co chwila ktoś mi o niej opowiadał, zajrzałam na jej stronę, poczytałam nieco opinii zarówno tam, jak i na portalach związanych z literaturą i już wiedziałam, że chcę przeczytać którąś z jej książek. 
       Nie chcę, żebyście teraz zrozumieli mnie źle. Chciałam przeczytać książkę nie dlatego, że postać pani Michalak w jakiś sposób mnie zauroczyła, ale postanowiłam się dowiedzieć o co w ogóle ten cały szum? Czym ludzie się tak zachwycają, dlaczego na każdym kroku w księgarniach widzę jej nazwisko?
       Na tym etapie nie miałam pojęcia, że odpowiedź jest niezwykle prosta: ludzie to kupują bo te książki to najzwyklejsze w świecie harlequiny, tylko w nieco odświeżonych okładkach. A jak wiadomo, nic nie znika ze sklepowych półek tak dobrze jak łzawe historyjki dla kur domowych. No chyba, że masz na nazwisko Martin a z twojej serii HBO właśnie robi serial. 
      Ale nie wyprzedzajmy faktów.
     Wybrałam pierwszą lepszą książkę, sprawdzając jedynie czy nie jest to kolejna część w serii. Z góry odrzuciłam Mistrza, erotyczną powieść, która jakoś przeszła bez echa, bo nie chciałam się pakować po raz kolejny w popłuczyny po popłuczynach, czyli po Pięćdziesięciu twarzach Greya. 
Wybór, muszę przyznać, że w dużej mierze nieświadomy, padł na Zacisze Gosi. Już po okładce można się spodziewać, że mamy do czynienia z powieścią w typie Tylko mnie kochaj, Miłość nad rozlewiskiem, czyli ogólna Grochola. 
Myliłam się, jest gorzej. 

Zacznijmy od fabuły.
       Książka opowiada ogólnie o trzech przyjaciółkach, które mieszkają po sąsiedzku w sielskim Milanówku. Tytułowa Gosia to kobieta po przejściach, która straciła nogę oraz dziecko w ataku bombowym na londyńskie metro, po czym pozostawiona przez męża żyje w samotności paraliżowana przez liczne fobie, niepozwalające jej na normalne życie. Kamila jest jej sąsiadką, której chłopak na samym początku książki uległ wypadkowi, w wyniku którego stracił wzrok. Kamila jest córką Jakuba, z którym osiem lat temu była jeszcze w związku, dopóki Jakub nie dowiedział się, że Kamila jest wynikiem jego młodzieńczego romansu ze szkolną nauczycielką. Uff, sporo tego. Mamy jeszcze Julię, żonę bogatego producenta filmowego, która w swoim życiu nie musi nic robić poza dobrym prezentowaniem się na salonach. Jej mąż praktycznie podrzuca ją do Milanówka i tak zostawia, bo sam nie ma zamiaru się tam przeprowadzić, podobnie jak ich córka, która nawet na chwilę nie pojawia się w powieści.
        I słusznie, bo i bez tego bohaterów jest tak wiele, że ledwo nadążamy z zapamiętywaniem imion i nazwisk. A każdy, nawet jeden z budowlańców, który pojawia się w jednej tylko scenie musi mieć nazwisko. Jesteśmy nimi więc bezlitośnie zarzucani. Tak samo jak bohaterowie zarzucani są nieszczęściami. Problem zaczyna się w momencie, kiedy nazwisko jest jedyną charakterystyką bohatera. Bo nagle jesteśmy informowani, że jakiś Jan Kowalski wchodzi do pomieszczenia. Dlaczego Jan Kowalski wchodzi do pomieszczenia i po co właściwie, dowiadujemy się dwa akapity później, a do tej pory mamy widocznie żyć w niewiedzy. Nawet jeżeli bohaterowie są w jakiś sposób charakteryzowani, nie przekłada się to zwykle w żaden sposób na rzeczywistość. Z przemyśleń Kamili dowiadujemy się na przykład, że Jakub jest człowiekiem bardzo porywczym, na udowodnienie czego musimy czekać do… prawdopodobnie jakiegoś usuniętego przez edytora fragmentu, bo ja się niczego podobnego w Jakubie nie dopatrzyłam. Ale przez część książki klepałam się w czoło z zażenowania, więc mogłam coś przegapić.
        Opowiedziałam już trochę o fabule, ale nic nie jest w stanie streścić ilości cierpienia przez które przejść musi każda z bohaterek. Nie wystarczy bowiem, że straciłaś nogę i dziecko, mąż od ciebie odszedł i boisz się wyjść z domu. Musisz również być przez byłego więziona i maltretowana, bo najwidoczniej karma jest wredną suką, która nikomu nie przepuści. Naturalnie większość nieszczęść pochodzi od mężczyzn. Każdemu można coś zarzucić, niezależnie od tego ile by dobrego zrobili, mężczyźni w tej książce na jakimś etapie muszą okazać się draniami. Jakub jest więc podrywaczem, który żadnej nie odpuści, Łukasz będąc w klinice jest draniem, bo postępując zgodnie z zaleceniami lekarzy odcina się od rodziny, aby móc przejść terapię, mąż Gosi musi wrócić i zacząć ją gwałcić, mąż Izy (pani weterynarz, która podrywa każdego kto się napatoczy, włącznie z Łukaszem) musi być nieczułym draniem, a reszta to po prostu szowinistyczne świnie, które potrafią rozmawiać tylko z innymi posiadaczami cojones. 
         Nieważne jednak jak źli byliby mężczyźni okazuje się, że kobieta bez nich zupełnie traci panowanie nad swoim życiem i nie pozostaje jej nic innego do roboty, jak w przypadku Kamili, „wrócić do Krakowa szorować wagony kolejowe”. Tak właśnie, to ten duch feminizmu, o którym czytałam w jednej z recenzji tej książki.
        Główna bohaterka ma widoczny problem odnośnie tego czy potrzebuje tych mężczyzn, czy nie. Kamila bowiem najpierw wydzwania do Jakuba, żeby wrócił, a potem, kiedy tylko wraca do Warszawy, żeby w końcu zająć się swoją córką/ byłą dziewczyną, nagle bohaterka jest oburzona, jak on śmiał wrócić po tylu latach. Oczywiście mięknie trochę, kiedy Łukasz potrzebuje fachowej opieki medycznej, poza tym prezent od ojca w formie domu w Milanówku też mógł mieć w tym jakiś swój udział. 
        Bohaterowie są najnormalniej w świecie nierealni a ich poczynania zupełnie chaotyczne i miejscami bez sensu. Jeszcze jestem w stanie w jakiś sposób zrozumieć, że Jakub w wieku trzydziestu kilku lat jest szefem dobrze prosperującej firmy skupującej nieruchomości. Niech będzie, ma smykałkę do interesów. Ale nikt mnie nie przekona do tego, że w wieku lat dziesięciu utrzymywał siebie i swoją matkę!
        Również Gosia, i to co się z nią dzieje przez całą powieść, jest nieco nierealistyczna. Gosia, osoba z silnym zespołem stresu pourazowego, która nie jest w stanie przez większość książki wyjść z domu, którą trzeba zamykać w łazience podczas burzy, i która w końcu zostaje przetrzymywana przez byłego męża w domu, po uwolnieniu dochodzi do siebie bardzo szybko i, o dziwo jej stan się polepsza. Zapewne dzięki kobiecej sile jej przyjaciółek i uzdrawiającej mocy ciężkiej, fizycznej pracy, chociaż może to mieć też coś wspólnego z magicznym działaniem całującego po dłoniach Jakuba, który uratował ją również z metra podczas wypadku. Nie żartuję, ten człowiek jest wszędzie. Ale pamiętajcie, nadal jest draniem. Dlatego nie będziemy płakać, kiedy pod koniec książki umrze, co przyczyni się do cudownego uzdrowienia wzroku Łukasza.
        Porozmawiajmy jeszcze o relacjach Jakuba i Kamili. On najpierw w wieku szesnastu lat uwiódł Anielę, która w tym czasie była jego nauczycielką. Ona zaszła z nim w ciąże, nie mówiąc mu tego, po czym zerwała z nim kontakty. Przez szesnaście lat Jakub szukał miłości, lecz nie odnalazł jej w żadnej z wielu późniejszych kobiet, z którymi był. Dopiero związek z Kamilą przywrócił to dawno zapomniane uczucie. Pojechał do niej do domu, żeby się oświadczyć, ale drzwi otworzyła mu… Aniela, która zdradziła mu, kim jest Kamila i oburzyła się, że jak on to mógł być z dzieckiem (chociaż szesnaście lat temu zrobiła dokładnie to samo, na domiar złego z własnym uczniem). Wstrząśnięta Aniela wybiegła na deszcz i wpadła pod autobus. Osiem lat później Jakub wraca do Kamili, aby odpokutować za swoje grzechy i sytuacja nagle się normalizuje. Jakub i Kamila płynnie przechodzą do stanu w którym ciągle mówią do siebie per „córeczko”, „tatusiu”. Nie ukrywam, jest to dla mnie najbardziej obrzydliwa rzecz wychodząca z ust dwójki niedoszłych kochanków.

Oskarżajmy się!
       WSZYSCY w tej książce muszą kogoś o coś bez sensu oskarżyć. Tak więc rodzina Łukasza oskarża Kamilę o to, że ich syn miał wypadek, kiedy wracał z jej domu, Kamila oskarża Jakuba, że uciekł od niej, a później, że do niej wrócił, chociaż na pewno jego intencje są nieczyste. Kamila oskarża również Łukasza o to, że ją nie kocha, bo gdyby ją kochał, to nie zgodziłby się zerwać z nią kontaktu, chociaż dziewczyna ma tłumaczone, że jest to częścią jego terapii. Mamy tu do czynienia z charakterystycznym dla tej książki „mój problem jest poważniejszy niż twój, jak możesz nie myśleć o moich problemach”. 

     Fabuła jak ser szwajcarski, ale nie taka dobra
      Fabuła pełna jest dziur i bezsensów, do których próbuje przekonać nas autorka. Niestety, nikt mnie nie przekona, że mianowanie twojej córki na prezesa filmy, w której do niedawna jeszcze zajmowała się jedynie kosztorysami, to dobry pomysł. Z resztą, jak się okazuje, prowadzenie firmy polega najwidoczniej jedynie na aprobowaniu kosztorysów i jeżdżeniu po kraju w poszukiwaniu nowych kamienic do kupienia. Nie trzeba mieć ku temu żadnych kompetencji, doświadczenia czy wiedzy prawnej.
       Gosia, jak się okazuje pracuje jako grafik i tworzy okładki do książek. Jest to jedna z idealizowanych przez autorkę profesji, która ma się wydawać bezstresową i taką, którą można na spokojnie wykonywać w domu. Niestety, o ile Gosia nie jest najszczęśliwszą osobą na świecie (a jej brak nogi, dziecka i męża tego raczej nie sugeruje) i nie trafiła na najbardziej wyrozumiałego szefa pod słońcem to niestety będzie musiała się liczyć z masą maili na zasadzie „to nam się nie podoba, zmień”, oraz „masz na to 24 godziny, lepiej się pospiesz”. Z opisu wynika, że Gosia ma wiele zleceń, dlatego szczerzę wątpię, aby jej praca była taka bezstresowa. 
        Szczególnie, że wszystkie kobiety (poza Julią) są opisywane jako zapracowane kobiety sukcesu (włącznie z Izą, prowadzącą własną lecznicę), trudno jest mi uwierzyć, że mają czas na sielskie życie, które opisuje autorka. Na te wszystkie wspólne śniadania, na własnoręcznie wypiekany chleb i domową szynkę. Jakoś to się ze sobą nie łączy. 
        Nic nie mówiąc, że wszystkie kobiety w tej książce zachowują się jak, nie obrażając nikogo, pięćdziesięcioletnie kobiety ze wsi, niczym z serialu Plebania. Wpadają do siebie po cukier, pieką ciasta, mówią do siebie per „Juleczko”. Czytając to, aż trudno uwierzyć, że mamy do czynienia z dwudziesto- i trzydziestokilkuletnimi kobietami mieszkającymi pod Warszawą. 
        Szczególnie trudno uwierzyć w realizm tych postaci, gdy widzimy, że po jednym spotkaniu jedna nazywa drugą „przyjaciółką” i zaczynają się sobie zwierzać z życiowych historii.
        Każdy może tu zmienić zdanie o sobie i innych na zawołanie. Nie ważne od tego co kto zrobił. Jakub raz jest draniem, raz wybawicielem, zapewne jest to uzależnione od faz księżyca. Najlepsze są jednak sceny, w których któryś z bohaterów doznaje oświecenia. Nagle po rozmowie z przyjacielem (okraszonej takimi tekstami jak „pamiętasz jak wskoczyłem za tobą w tę przepaść w Tybecie?”) Łukasz przyznaje się, że zachował się jak drań, w innym przypadku po założeniu przepaski na oczy Kamila od razu wie jak czuje się osoba niewidoma. Kobieta dostaje nawet spektakularnego ataku paniki, bo najwyraźniej wszyscy tu mają po dwanaście lat.
        Szczerze mówiąc, mogłabym pisać jeszcze dalej, ale i bez tego ten tekst już jest przydługi. Mogłabym poopowiadać jeszcze o omdlewaniu po każdym orgazmie, o tym jak wszyscy ignorują Kamilę do momentu, kiedy do akcji wkracza Jakub albo o tym jak dyrektor finansowy próbuje dokonać przekrętów na wiele setek tysięcy złotych w małej firmie. O tym jak każdy w tej książce musi cierpieć/ być chory/ opuszczony lub wykorzystywany i o tym jak plecy Łukasza po wielu tygodniach w klinice nadal są idealnie umięśnione i sprężyste. 
         Ale nie będę bo to po prostu trzeba przeczytać. Albo najlepiej nie. 
         Szczerze mówiąc zawiodłam się na tej książce. Miałam nadzieję, że moje obawy okażą się niesłuszne i trafię zwyczajnie na prosty, sielankowy romans. Niestety nic nie jest w stanie nadrobić za kiepsko opisane postacie, których zwyczajnie nie jest nam szkoda, bo są za mało realistyczne. Nic nie pomoże także kiepskiej fabule, która została rozdrobniona na tak dużą ilość wątków, że trudno tu o jakąś spójność. 
       Wiele jest w tej książce bezsensów, wiele naciąganych wątków, wiele rzeczy dzieje się bez przyczyny, a niektóre nie mają żadnego wpływu na życie bohaterów. 
        Po raz pierwszy postanowiłam robić notatki podczas pisania, chciałam być w tym dokładna. Ta książka zajęła dwanaście stron mojego podręcznego notatnika. Dlatego nie zamierzam powrócić do czytania pani Michalak, przynajmniej nie przez jakiś czas. 



piątek, 1 listopada 2013

Nikt nie spodziewał się polskiej literatury, czyli toldie przegrała w "skisłaś"

 
   Pewnie każdy w was pamięta starą dobrą, podstawówkową zabawę w "skisłeś". Nazwa może różnić się w zależności od regionu, w którym się wychowywaliście, ale niezależnie czy mówiliście "na dwór" czy "na pole", "temperówka" czy "strugaczka", każdy z was tego prawdopodobnie doświadczył. Siedzicie sobie spokojnie na lekcji, prawdopodobnie bazgrząc coś w zeszycie, bo nauczyciel tak przynudza, że nawet odechciewa się udawać, że się go słucha, a tu nagle ktoś klepie was po ramieniu i zaczyna odliczanie. I już wiecie, że od niechybnej śmierci dzielą was sekundy, bo odlicza nie tylko osoba, która was klepnęła, ale praktycznie połowa klasy. Wiecie, że nie ma drogi ucieczki, ściany się przybliżają, koniec jest bliski, możecie już dojrzeć światełko na końcu tunelu.
    Znajome uczucie?
    Założę się, że tak.
    Wyobraźcie sobie, że ostatnio doświadczyłam swoistego deja vu. Poczułam się jak w takiej klasie, kiedy do ręki wpadła mi pierwsza od nie wiadomo ilu książka polskiego autora, po którą sięgnęłam z własnej i nieprzymuszonej woli, bynajmniej nie chcąc zmieszać jej z błotem, wyśmiać autora i akapit po akapicie zanalizować debilizmy. Właściwie już słyszałam odliczanie, kiedy przewróciłam stronę i moim oczom ukazał się pierwszy rozdział.
    Ale zacznijmy od początku.
    Wiedziałam, że oto czas na zmiany po ostatnim Polconie, na który wybrałam się ze znajoma Żabencją. Dowiedziałam się, że nie ja jedyna mam dziwne zobaczenia dotyczące pewnych seriali, filmów i książek. Jednak jedno nie dawało mi spokoju. Za każdy razem, kiedy udało mi się z kimś nawiązać sensową rozmowę na temat książek padało to niewygodne pytanie "A jaki jest Twój ulubiony polski autor". No i mamy impas. Bo ostatnim polskim autorem, z którym toldie miała do czynienia to Katarzyna Berenika Miszczuk, a jej książki przeczytałam tylko po to, żeby dowiedzieć się czym się tak ludzie zachwycają. Skończyło się na dużej ilości spożytego alkoholu i serii analiz, w których razem z Żabencją nie zostawiłyśmy na autorce suchej nitki.
   Ale ile można twierdzić, że nie tyka się polskiej literatury właśnie przez takie kwiatki wiedząc, że nasza ojczysta literatura ma swoje dobre strony. To nic, że ani o jednej nie słyszałam od czasów Sapkowskiego i jego "Wiedźmina", czas więc zacząć szukać.
   Traf sprawił, że na Polconie pojawił się niejaki Jakub Ćwiek. Hałas jaki wokół siebie robił on sam, jak i dosyć wyraźnie widoczne grono rozchichotanych fanek, które były obecne na jego każdej prelekcji sprawił, że postanowiłam przyjrzeć się temu nieznanemu mi wcześniej fenomenowi.
   Tym sposobem pierwszą książkę po jaką sięgnęłam aby udowodnić samej sobie, że polska literatura popularna nie jest martwa byli "Chłopcy". Dlaczego? Może dlatego, że tydzień wcześniej nie miałam pojęcia kim jest autor? A może dlatego, że byłam skrajnie niewyspana podczas jego prelekcji na Polconie a i tak udało mi się nie zasnąć? A może dlatego, że jestem sprzedajną świnią, a facet po prostu potrafi zadbać o dobrą reklamę swoich książek?
   Po przeczytaniu, które nie zajęło dużo czasu, bo książka ma jakieś trzysta stron i dużą czcionkę pojawiły się dwa problemy, które nie dawały mi spokoju.
   Po pierwsze okazało się, że książka nie była zła, nie mogłam jej wyśmiać, wytknąć głupich momentów ani powiedzieć, że autor jest półmózgiem bez talentu.
  Po drugie, miała drugą część, a ja na prawdę obiecałam sobie, że nie będę w tym miesiącu kupować kolejnej książki, a wyglądało na to, że przyjdzie mi złamać daną sobie obietnicę.
    Na początek jednak pojawiło się zaskoczenie. Oto miałam do czynienia ze zbiorem opowiadań. Nie wiedziałam co mam na ten temat myśleć, bo preferuję jednak dłuższe formy, a ostatni zbiór opowiadań był autorstwa Stephena Kinga, a musicie przyznać, że to dosyć wysoko postawiona poprzeczka. Jednak nie zawiodłam się... zbytnio. Chłopców bowiem trudno jest traktować jako zbiór opowiadań, chociaż taką właśnie książka ma formę. Jednak historie dosyć mocno się ze sobą wiążą, tworząc zgrabną całość. Jest jednak kilka motywów lub postaci, które pojawiają się i znikają albo mają w ogóle nie wrócić albo wracają w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy zdążymy już o nich zapomnieć.
    Odnośnie fabuły. Wyobraźcie sobie dorosłą wersję Piotrusia Pana. Nie żartuję, wyobraźcie sobie to. Zamiast chłopców... dorośli chłopcy, na motorach, w skórach, z nożami, bronią, wdychający czarodziejski pył jak kokę i rozwalających potwory na prawo i lewo. Gang ma swoją siedzibę w lunaparku Nibylandia, gdzie czeka na nich Dzwoneczek, wyuzdana „mama”, która rządzi całym interesem. A kiedy mówię interesem dokładnie to mam na myśli, bo chłopaki kręcą na boku kilka niezłych przekrętów. 

    Pierwsze co rzuciło mi się na oczy czytając Chłopców to niewątpliwie postaci. Zróżnicowane, ciekawie opisane, czasami wydają się być nakreślone zbyt topornie, że tak powiem, bajkowo, co nastręcza pytanie czy właśnie w ten sposób nie powinniśmy ich odbierać. Bo pomimo całej tej otoczki motocyklowego gangu cały czas czytelnik ma wrażenie, że czyta właśnie o takich dużych dzieciach, które usilnie próbują nie dorosnąć. Postaci jednak da się lubić, co z pewnością piszę się autorowi na plus, bo to w większym stopniu to one budują tu całą powieść.
    Piotrusia Pana oglądałam jako dziecko i szczerze mówiąc zawsze wolałam historie o gadających zwierzętach, dlatego czasami potrzebowałam chwili namysłu, żeby sobie przypomnieć do czego dokładnie nawiązuje autor. Nie jest to jakimś dużym problemem, jednak bywało, że miałam wrażenie, że coś mi z historii umyka.

   Podsumowując, bo jak uczyła mnie nauczycielka w gimnazjum, to słowo jest potrzebne, aby zaznaczyć, że zmierza się ku końcowi, moje pierwsze od dawna spotkanie z literaturą polską uznaję za udane. Pan Ćwiek okazał się równie dobrym autorem jak i mówcą, chociaż na szczęście oszczędził nam swoich niekiedy betonowych żartów (poza posłowiem, tam mu się nie udało, ale tylko raz). Chłopców czyta się lekko i przyjemnie, zarówno pierwsza jak i druga część to zgrabnie ujęte historie, które pozwalają nam trochę lepiej poznać tę całą zgraję, która ze strony na stronę robi się coraz bardziej sympatyczna, pomimo, jak mogłoby się wydawać na początku szorstkiej powierzchowności bandy zdziczałych facetów na motorach.